Po pierwszych pięćdziesięciu stronach „Mroku”
John’a Lutz’a stwierdziłem, że będę mógł w końcu z czystym sercem objechać
jakąś książkę z góry na dół. Pokażę kły, pazury oraz jaja i rozszarpię „Mrok”
na strzępy. Wstrzyknę w recenzję tyle jadu, ile tylko papier zdoła pomieścić. Spiszę
dłuuugą listę uszczypliwych komentarzy, wymyślnych docinek… I co?
I wszystko oczywiście szlag trafił!
Dzięki panie Lutz!
.
.
.
A teraz poprawię zmierzwione włosy i
otrę gębę, bo się nieco z tego całego gniewu oplułem i zacznę recenzować.
Uff!
Autor: John Lutz
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: Marzec 2014
ilość stron: 480
moja ocena: 3,5/6
„Mrok” wizualnie przywodzi na myśl typowe wydanie kieszonkowe. Jest mniejszy od zeszytu A5 i raczej nie posłuży nam za ozdobę regału. Oprawa jest prosta, miękka. Opatrzona niezbyt wymyślną grafiką. Aczkolwiek wszystko zrobione ze smakiem, odzwierciedla zawartość treści i klimat amerykańskich kryminałów. Czyli strzela dokładnie w dziesiątkę.
W środku, zaś bez zbędnego kombinowania.
Trzy początkowe kartki stanowią standardowe informacje, dedykacje, cytaty etc. A
całą resztę, do samiutkiego końca, treść. Nie ma tzw.: stron – zapychaczy i bez
problemu możemy oszacować, ile tego czytania tak naprawdę jest. Papier bardzo
porządny i przyjemny w dotyku, co w takich wydaniach się ceni. Literki
normalnej wielkości, więc nie trzeba się męczyć przy czytaniu. Jedyne
zastrzeżenie mam do tylnej części książki, bo jak człowiek tam zerknie to może
się nieco zdziwić.
Lewy dolny róg.
Cena: 34 złote!
Prószyński popuścił lekko wodze
fantazji. Za 34 złote kupuję sobie Kinga o podobnej ilości stron, ale książka
przy tym jest większa, ładniejsza i WARTA swojej ceny.
Ale, ale…
Nie cena jest wszak najważniejsza, a
fabuła.
Jak już wcześniej wspomniałem pierwszych
pięćdziesiąt stron powieści Lutza to klapa. Na kilometr śmierdzi to schematem
jakiejś szkółki pisarskiej. Postacie do bólu szablonowe. Można by określić to
mianem archetypów powieści kryminalnych. Dobry glina – alkoholik. Dobry glina –
biedak. Dobry glina, który jest uczciwy i dobry ponad miarę, a reszta
skorumpowana. Jedyny glina, który może rozwikłać zagadkę. W dodatku autor
jeszcze bardziej stara się podkreślić owe cechy, jakby czytelnik pierwszy raz
miał styczność z kryminałem. A więc, jeżeli bohater jest narwany to NA MAKSA!!!
Jeżeli stara się być zabawny to ZAWSZE! Przy czym stara się to dobre
określenie. Bo pan Lutz nie popisał się humorem. Dlatego też powstają do bólu
przykre dialogi, tak drętwe i nieśmieszne, że człowiek czasem ma ochotę rąbnąć
głową w ścianę, albo po prostu wyjść i nie wrócić. Osobiście niejednokrotnie współczułem
postaciom ich kwestii i miałem ochotę poklepać ich po ramieniu.
Samo przedstawienie postaci też woła o
pomstę do nieba. Świeżo wprowadzony bohater posiada swój pełny opis - od stóp
do głów. Czytamy raczej metrykę, a nie powieść kryminalną. Przykład:
„… był kościstym mężczyzną o ostrych
rysach, wzrostu ciut powyżej metr osiemdziesiąt pięć, z dwukrotnie złamanym
nosem, kwadratową szczęką…” Tak! To jedynie fragment i jest tego jeszcze, ze
cztery razy więcej.
Pomimo, iż bohaterowie są szablonowi, to
Lutz potrafi przedstawić ich w taki sposób, że nie są jedynie papierowymi postaciami,
a żyjącymi w wyobraźni aktorami, którym autor po prostu nie potrafił napisać dobrych
kwestii!
Najlepiej zarysowany i przedstawiony
został Nocny łowca. Jedyna postać, która absurdalnie wybiegła ponad schemat.
Sposób myślenia, zachowania… Dodatkowo całość wzbogacona historią z
przeszłości, która przyjemnie przeplatała się z głównym wątkiem. Dzięki czemu
cała zagadka kryminalna nabrała na znaczeniu i stała się naprawdę intrygująca.
Co do warsztatu pisarskiego Lutz’a…
Ciężko zdefiniować. Jak całą książkę. Początkowy styl nieporadny. Kreacja
postaci toporna, dialogi okropne. Ale z czasem powieść nabiera rozmachu a i
opisy oraz dialogi zyskują, na jakości. Nie mogłem wyjść z podziwu, jak to się
stało, że zaledwie dziesięć stron temu było tak beznadziejnie a teraz nie mogę
oderwać się od historii.
Mnogość akapitów oraz krótkich zdań
podkręca tempo akcji. Sama książka została podzielona na krótkie rozdziały, w
których Lutz zgrabnie zawiązywał lub rwał akcję, przeskakując od postaci do
postaci. W żadnym wypadku nie było to męczące. Wręcz przeciwnie. Czytelnik czuł
coraz większą potrzebę czytania i zachodził w głowę, co dalej będzie z tym, czy
innym bohaterem. Niekiedy autor ujawniał ślepe uliczki śledztwa, lub ukazywał
trop policji, który dosłownie mijał się o milimetry z rozwiązaniem zagadki. Nie
mogę powiedzieć. John Lutz potrafi czytelnika wyprowadzić w pole.
Miałem dodatkowo pewne obawy, co do
finału powieści, ponieważ napięcie rosło przez ponad sto końcowych stron.
Zastanawiałem się, jak Lutz’owi uda się jeszcze bardziej podkręcić emocje i
jednocześnie skończyć historię bez sztampy.
Po przeczytaniu śmiało mogę stwierdzić,
że finał przerósł moje najśmielsze oczekiwania.
Co by nie mówić, „Mrok” jest naprawdę…
mroczny.