niedziela, 27 kwietnia 2014

"Mrok" - John Lutz

Po pierwszych pięćdziesięciu stronach „Mroku” John’a Lutz’a stwierdziłem, że będę mógł w końcu z czystym sercem objechać jakąś książkę z góry na dół. Pokażę kły, pazury oraz jaja i rozszarpię „Mrok” na strzępy. Wstrzyknę w recenzję tyle jadu, ile tylko papier zdoła pomieścić. Spiszę dłuuugą listę uszczypliwych komentarzy, wymyślnych docinek… I co?  
I wszystko oczywiście szlag trafił! Dzięki panie Lutz!
.
.
.
A teraz poprawię zmierzwione włosy i otrę gębę, bo się nieco z tego całego gniewu oplułem i zacznę recenzować.
Uff!



Autor: John Lutz
Tytuł: „Mrok”
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: Marzec 2014
ilość stron: 480
moja ocena: 3,5/6





„Mrok” wizualnie przywodzi na myśl typowe wydanie kieszonkowe. Jest mniejszy od zeszytu A5 i raczej nie posłuży nam za ozdobę regału. Oprawa jest prosta, miękka. Opatrzona niezbyt wymyślną grafiką. Aczkolwiek wszystko zrobione ze smakiem, odzwierciedla zawartość treści i klimat amerykańskich kryminałów. Czyli strzela dokładnie w dziesiątkę.
W środku, zaś bez zbędnego kombinowania. Trzy początkowe kartki stanowią standardowe informacje, dedykacje, cytaty etc. A całą resztę, do samiutkiego końca, treść. Nie ma tzw.: stron – zapychaczy i bez problemu możemy oszacować, ile tego czytania tak naprawdę jest. Papier bardzo porządny i przyjemny w dotyku, co w takich wydaniach się ceni. Literki normalnej wielkości, więc nie trzeba się męczyć przy czytaniu. Jedyne zastrzeżenie mam do tylnej części książki, bo jak człowiek tam zerknie to może się nieco zdziwić.  
Lewy dolny róg.
Cena: 34 złote!
Prószyński popuścił lekko wodze fantazji. Za 34 złote kupuję sobie Kinga o podobnej ilości stron, ale książka przy tym jest większa, ładniejsza i WARTA swojej ceny.   
Ale, ale…
Nie cena jest wszak najważniejsza, a fabuła.  
Jak już wcześniej wspomniałem pierwszych pięćdziesiąt stron powieści Lutza to klapa. Na kilometr śmierdzi to schematem jakiejś szkółki pisarskiej. Postacie do bólu szablonowe. Można by określić to mianem archetypów powieści kryminalnych. Dobry glina – alkoholik. Dobry glina – biedak. Dobry glina, który jest uczciwy i dobry ponad miarę, a reszta skorumpowana. Jedyny glina, który może rozwikłać zagadkę. W dodatku autor jeszcze bardziej stara się podkreślić owe cechy, jakby czytelnik pierwszy raz miał styczność z kryminałem. A więc, jeżeli bohater jest narwany to NA MAKSA!!! Jeżeli stara się być zabawny to ZAWSZE! Przy czym stara się to dobre określenie. Bo pan Lutz nie popisał się humorem. Dlatego też powstają do bólu przykre dialogi, tak drętwe i nieśmieszne, że człowiek czasem ma ochotę rąbnąć głową w ścianę, albo po prostu wyjść i nie wrócić. Osobiście niejednokrotnie współczułem postaciom ich kwestii i miałem ochotę poklepać ich po ramieniu.
Samo przedstawienie postaci też woła o pomstę do nieba. Świeżo wprowadzony bohater posiada swój pełny opis - od stóp do głów. Czytamy raczej metrykę, a nie powieść kryminalną. Przykład:
„… był kościstym mężczyzną o ostrych rysach, wzrostu ciut powyżej metr osiemdziesiąt pięć, z dwukrotnie złamanym nosem, kwadratową szczęką…” Tak! To jedynie fragment i jest tego jeszcze, ze cztery razy więcej.
Pomimo, iż bohaterowie są szablonowi, to Lutz potrafi przedstawić ich w taki sposób, że nie są jedynie papierowymi postaciami, a żyjącymi w wyobraźni aktorami, którym autor po prostu nie potrafił napisać dobrych kwestii!
Najlepiej zarysowany i przedstawiony został Nocny łowca. Jedyna postać, która absurdalnie wybiegła ponad schemat. Sposób myślenia, zachowania… Dodatkowo całość wzbogacona historią z przeszłości, która przyjemnie przeplatała się z głównym wątkiem. Dzięki czemu cała zagadka kryminalna nabrała na znaczeniu i stała się naprawdę intrygująca.
Co do warsztatu pisarskiego Lutz’a… Ciężko zdefiniować. Jak całą książkę. Początkowy styl nieporadny. Kreacja postaci toporna, dialogi okropne. Ale z czasem powieść nabiera rozmachu a i opisy oraz dialogi zyskują, na jakości. Nie mogłem wyjść z podziwu, jak to się stało, że zaledwie dziesięć stron temu było tak beznadziejnie a teraz nie mogę oderwać się od historii.
Mnogość akapitów oraz krótkich zdań podkręca tempo akcji. Sama książka została podzielona na krótkie rozdziały, w których Lutz zgrabnie zawiązywał lub rwał akcję, przeskakując od postaci do postaci. W żadnym wypadku nie było to męczące. Wręcz przeciwnie. Czytelnik czuł coraz większą potrzebę czytania i zachodził w głowę, co dalej będzie z tym, czy innym bohaterem. Niekiedy autor ujawniał ślepe uliczki śledztwa, lub ukazywał trop policji, który dosłownie mijał się o milimetry z rozwiązaniem zagadki. Nie mogę powiedzieć. John Lutz potrafi czytelnika wyprowadzić w pole.
Miałem dodatkowo pewne obawy, co do finału powieści, ponieważ napięcie rosło przez ponad sto końcowych stron. Zastanawiałem się, jak Lutz’owi uda się jeszcze bardziej podkręcić emocje i jednocześnie skończyć historię bez sztampy.
Po przeczytaniu śmiało mogę stwierdzić, że finał przerósł moje najśmielsze oczekiwania.
Co by nie mówić, „Mrok” jest naprawdę… mroczny.