sobota, 24 maja 2014

"Październikowa lista" - Jeffery Deaver

Człowiek, gdy wybiera się do kina, to za 15 złotych chce rozpływać się w zachwytach nad wiadrem popcornu i opowiadać znajomym, jaki super film ostatnio oglądał. W innym wypadku wraca do domu rozgoryczony i wyładowuje swą frustrację w sieci z innymi rozgoryczonymi. Widz stał się bardziej wybredny, bo w końcu ma, z czego wybierać i chce dobrze ulokować ciężko zarobione pieniądze. Dzięki czemu wciąż podnosi się poprzeczka i możemy obejrzeć takie cuda, jak Pulp Fiction, Memento, Prestiż czy Incepcja.
Podobnie ma się sprawa w świecie książek.
Ludzie nie mają zbyt wiele czasu, więc jeżeli mają „zmarnować” kilka godzin na lekturę, to musi to być arcydzieło. Szczególnie, że książki tanie nie są i trzeba wydać nieraz nawet 50 złotych. Sam pisarz musi wykazać się pomysłowością i talentem, często eksperymentując z formą i kreacją. W wyniku, czego powstają takie perełki, jak „Październikowa lista”.

 
Autor: Jeffery Deaver 
Tytuł: Październikowa lista
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: kwiecień 2014
ilość stron: 344
moja ocena: 6!/6



Po rozdarciu koperty i wyjęciu z niej książki, byłem zachwycony. Wydawnictwo Prószyński i S-ka, znów staje na wysokości zadania. „Październikowa lista” ma ładną okładkę. Grafika zrobiona jest bardzo profesjonalnie i śmiało możemy podarować książkę w formie prezentu lub przyozdobić nią własny regał.   
W grafice zaciekawił mnie jeden element – odwrócony zegar. Nie bardzo wiedziałem, czego jest symbolem, skoro w tytule mowa o jakiejś liście. Po powierzchownym przewertowaniu książki zorientowałem się, w czym rzecz.
„Październikowa lista” zaczyna się po prostu od zakończenia, co mocno mnie zdziwiło i dość sceptycznie podszedłem do takiego zabiegu. Przystąpiłem jednak do lektury i ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że napisanie książki w taki sposób to strzał w dziesiątkę!
Poznajemy przerażoną Gabriel w tajemniczym mieszkaniu, prowadzącą rozmowę z nowym znajomym. Z dialogu dowiadujemy się, że córka Gabriel została porwana, a sama Gabriel oczekuje przybycia swego przyjaciela, Daniela, który pojechał zapłacić okup. A cały zamęt spowodowany jest enigmatyczną październikową listą.
Początek powieści jest zaskakujący, aczkolwiek mógłby być mocniejszy. Niestety technicznych szczegółów autor nie mógł przeskoczyć. Zaczynając książkę od zakończenia fabuły, nie mamy bladego pojęcia, kim są bohaterowie, dlatego też nie jesteśmy w stanie za bardzo przejąć się ich losem. Mimo to, autor zręcznie wplótł podstawowe informacje, unikając ich powielania we wcześniejszej części wydarzeń, co jest bardzo na plus.
Deaver, jak po sznurku, w każdym rozdziale cofa się w czasie o kolejne minuty. Czasem godziny. Rozdziały zostały więc opatrzone numerem i krótką notką – „17:40 niedziela, 30 minut wcześniej” oraz dołączono do nich zdjęcia, nawiązujące do fabuły. 
Powiem szczerze, że zabieg cofania się sprawił, że aura tajemniczości, przyświecająca kolejnym rozdziałom, była znacznie większa, niż jakby poznawać fabułę we właściwej kolejności. Ze strony na stronę, im bardziej cofaliśmy się w czasie, tym bardziej obraz nam się rozjaśniał a napięcie, zamiast spadać – rosło. Skojarzenie z filmem Memento, jest tu jak najbardziej na miejscu.
Autor doskonale bawi się przewrotnością opisów w przedstawianiu wydarzeń. Niczego tak naprawdę nie możemy być pewni. Niekiedy przewrotności wywołują na twarzy uśmiech, a innym razem po prostu łapiemy się za głowę z niedowierzania. Autor z premedytacją wodzi nas za nos.  
Podczas czytania kolejnych rozdziałów, pojawia się coraz więcej pytań i wątpliwości, co pcha tylko do dalszej lektury. Kreacja Gabriel jest po prostu obłędna. Z każdą chwilą zaskakuje sprytem i siłą charakteru. Nawet w chwilach grozy, napięcia i strachu zachowuje jasność myślenia, co sprawia, że męska postać Daniela wypada przy niej trochę blado i niemęsko. Ciekawa jest również kreacja pary policjantów, którzy przywodzili na myśl Vincenta i Jules’a z Pulp Fiction, choć może, to tylko moje skojarzenie. Bohaterowie wykreowani przez Deaver’a z pewnością nie są papierowi. Autor dobrze radzi sobie z kreacją i potrafi pisać naprawdę świetne dialogi, co przekłada się na autentyczność bohaterów.
Autor również zręcznie wykorzystuje atrybuty ubioru, cechy charakterystyczne wyglądu, w celu zaprezentowania postaci, bez przedwczesnej kreacji. Wyminął tym samym podstawowe problemy techniczne, zamieniając trudności w atuty. Dzięki temu do tej pory pamiętam pana Żółtą Koszulę.
Mimo, iż akcja pędzi na złamanie karku, autor znalazł miejsce na drobniejsze zagadki, wręcz smaczki tj.: Profesor, o którym wspomina Gabriela. Czy podobieństwo Daniela do znanego aktora, przy czym żadna z postaci nie mówi, do jakiego. 
Za duży plus uważam również zakończenia rozdziałów, które pozostawiały wielki znak zapytania. Np.: Jak bohaterowie oszukali policjantów? Kim jest pan Żółta Koszula?
Wszystko naprawdę perfekcyjnie się zazębia, tworząc znakomitą iluzję. Bo trzeba Wam wiedzieć, że w „Październikowej liście” nic nie jest takie, na jakie wygląda. Sens tych słów znakomicie oddaje zakończenie książki, czyli początek fabuły, złożony z trzech punktów kulminacyjnych, które wywołują totalny opad szczęki. Czytając ostatni rozdział po prostu siadłem z wrażenia!
Szkoda tylko, że autor zbyt szeroko rozpisał się na temat wyjaśnienia zagadki. Niektóre rzeczy należało zostawić czytelnikowi, by odrobinę pomyślał. 
Podsumowując, książka ma 344 strony, ale dzieje się w niej naprawdę, naprawdę dużo! Nie ma w niej bohaterów, których będziemy wspominać latami. Nie ma wielkiej, nadymanej fabuły. Jest akcja, jest zabawa, jest zagadka. Wszystko jest majstersztykiem, który ma bawić i wciągać. Osobiście przeczytałem książkę w jeden dzień i byłem pod jej ogromnym wrażeniem.
36 złotych? To jak za darmo!  

niedziela, 27 kwietnia 2014

"Mrok" - John Lutz

Po pierwszych pięćdziesięciu stronach „Mroku” John’a Lutz’a stwierdziłem, że będę mógł w końcu z czystym sercem objechać jakąś książkę z góry na dół. Pokażę kły, pazury oraz jaja i rozszarpię „Mrok” na strzępy. Wstrzyknę w recenzję tyle jadu, ile tylko papier zdoła pomieścić. Spiszę dłuuugą listę uszczypliwych komentarzy, wymyślnych docinek… I co?  
I wszystko oczywiście szlag trafił! Dzięki panie Lutz!
.
.
.
A teraz poprawię zmierzwione włosy i otrę gębę, bo się nieco z tego całego gniewu oplułem i zacznę recenzować.
Uff!



Autor: John Lutz
Tytuł: „Mrok”
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: Marzec 2014
ilość stron: 480
moja ocena: 3,5/6





„Mrok” wizualnie przywodzi na myśl typowe wydanie kieszonkowe. Jest mniejszy od zeszytu A5 i raczej nie posłuży nam za ozdobę regału. Oprawa jest prosta, miękka. Opatrzona niezbyt wymyślną grafiką. Aczkolwiek wszystko zrobione ze smakiem, odzwierciedla zawartość treści i klimat amerykańskich kryminałów. Czyli strzela dokładnie w dziesiątkę.
W środku, zaś bez zbędnego kombinowania. Trzy początkowe kartki stanowią standardowe informacje, dedykacje, cytaty etc. A całą resztę, do samiutkiego końca, treść. Nie ma tzw.: stron – zapychaczy i bez problemu możemy oszacować, ile tego czytania tak naprawdę jest. Papier bardzo porządny i przyjemny w dotyku, co w takich wydaniach się ceni. Literki normalnej wielkości, więc nie trzeba się męczyć przy czytaniu. Jedyne zastrzeżenie mam do tylnej części książki, bo jak człowiek tam zerknie to może się nieco zdziwić.  
Lewy dolny róg.
Cena: 34 złote!
Prószyński popuścił lekko wodze fantazji. Za 34 złote kupuję sobie Kinga o podobnej ilości stron, ale książka przy tym jest większa, ładniejsza i WARTA swojej ceny.   
Ale, ale…
Nie cena jest wszak najważniejsza, a fabuła.  
Jak już wcześniej wspomniałem pierwszych pięćdziesiąt stron powieści Lutza to klapa. Na kilometr śmierdzi to schematem jakiejś szkółki pisarskiej. Postacie do bólu szablonowe. Można by określić to mianem archetypów powieści kryminalnych. Dobry glina – alkoholik. Dobry glina – biedak. Dobry glina, który jest uczciwy i dobry ponad miarę, a reszta skorumpowana. Jedyny glina, który może rozwikłać zagadkę. W dodatku autor jeszcze bardziej stara się podkreślić owe cechy, jakby czytelnik pierwszy raz miał styczność z kryminałem. A więc, jeżeli bohater jest narwany to NA MAKSA!!! Jeżeli stara się być zabawny to ZAWSZE! Przy czym stara się to dobre określenie. Bo pan Lutz nie popisał się humorem. Dlatego też powstają do bólu przykre dialogi, tak drętwe i nieśmieszne, że człowiek czasem ma ochotę rąbnąć głową w ścianę, albo po prostu wyjść i nie wrócić. Osobiście niejednokrotnie współczułem postaciom ich kwestii i miałem ochotę poklepać ich po ramieniu.
Samo przedstawienie postaci też woła o pomstę do nieba. Świeżo wprowadzony bohater posiada swój pełny opis - od stóp do głów. Czytamy raczej metrykę, a nie powieść kryminalną. Przykład:
„… był kościstym mężczyzną o ostrych rysach, wzrostu ciut powyżej metr osiemdziesiąt pięć, z dwukrotnie złamanym nosem, kwadratową szczęką…” Tak! To jedynie fragment i jest tego jeszcze, ze cztery razy więcej.
Pomimo, iż bohaterowie są szablonowi, to Lutz potrafi przedstawić ich w taki sposób, że nie są jedynie papierowymi postaciami, a żyjącymi w wyobraźni aktorami, którym autor po prostu nie potrafił napisać dobrych kwestii!
Najlepiej zarysowany i przedstawiony został Nocny łowca. Jedyna postać, która absurdalnie wybiegła ponad schemat. Sposób myślenia, zachowania… Dodatkowo całość wzbogacona historią z przeszłości, która przyjemnie przeplatała się z głównym wątkiem. Dzięki czemu cała zagadka kryminalna nabrała na znaczeniu i stała się naprawdę intrygująca.
Co do warsztatu pisarskiego Lutz’a… Ciężko zdefiniować. Jak całą książkę. Początkowy styl nieporadny. Kreacja postaci toporna, dialogi okropne. Ale z czasem powieść nabiera rozmachu a i opisy oraz dialogi zyskują, na jakości. Nie mogłem wyjść z podziwu, jak to się stało, że zaledwie dziesięć stron temu było tak beznadziejnie a teraz nie mogę oderwać się od historii.
Mnogość akapitów oraz krótkich zdań podkręca tempo akcji. Sama książka została podzielona na krótkie rozdziały, w których Lutz zgrabnie zawiązywał lub rwał akcję, przeskakując od postaci do postaci. W żadnym wypadku nie było to męczące. Wręcz przeciwnie. Czytelnik czuł coraz większą potrzebę czytania i zachodził w głowę, co dalej będzie z tym, czy innym bohaterem. Niekiedy autor ujawniał ślepe uliczki śledztwa, lub ukazywał trop policji, który dosłownie mijał się o milimetry z rozwiązaniem zagadki. Nie mogę powiedzieć. John Lutz potrafi czytelnika wyprowadzić w pole.
Miałem dodatkowo pewne obawy, co do finału powieści, ponieważ napięcie rosło przez ponad sto końcowych stron. Zastanawiałem się, jak Lutz’owi uda się jeszcze bardziej podkręcić emocje i jednocześnie skończyć historię bez sztampy.
Po przeczytaniu śmiało mogę stwierdzić, że finał przerósł moje najśmielsze oczekiwania.
Co by nie mówić, „Mrok” jest naprawdę… mroczny.

wtorek, 25 marca 2014

"Czas zamykania" - Jack Ketchum

Pamiętam, jak miałem może dziesięć, albo jedenaście lat, rodzice wypożyczyli na kasacie „Szósty zmysł”. Oglądałem to z młodszą siostrą chyba trzy razy z rzędu. Oboje zafascynowani. Może, dlatego że wiekiem za bardzo nie odbiegaliśmy od głównego bohatera i oboje wyobrażaliśmy sobie, że takowy szósty zmysł posiadamy. Fascynacja szybko uleciała, gdy tylko człowiek obudził się w środku nocy i trzeba było iść do toalety. Wtedy to powiedziałem sobie, że nigdy więcej nie obejrzę żadnego horroru.
Jak się pewnie domyślacie, kilka lat później stałem się ich zagorzałym fanem. A lęk przed nocnym chodzeniem do kibelka nie przeszkodził zainteresować się książkami o te samej tematyce.
Gdy przeczytałem, że Steven King uważa Jack’a Ketchum’a za najstraszniejszego gościa w całych Stanach, w tempie ekspresowym przeczytałem pierwsze opowiadanie ze zbioru „Czas zamykania”. A później chciałem tylko więcej.
Osobiście nie jestem miłośnikiem zbiorów opowiadań, szczególnie, gdy opowiadania nie są ze sobą powiązane fabularnie. Nie miałem również styczności z innymi dziełami Ketchum’a. Jednak za dobrą monetę przyjąłem słowa Kinga. Pomyślałem również, że brak wiedzy na temat innych dzieł, doda nieco obiektywizmu tej recenzji. A skoro o niej mowa – zaczynam…


Autor: Jack Ketchum
Tytuł: „Czas zamykania”
Wydawnictwo: Replika
rok wydania: Luty 2014
ilość stron: 296
moja ocena: 4,5/6








Standardowo od okładki.
Okładka została wykonana dość przyzwoicie. Z pewnością nie będzie się ścierać przy użytkowaniu, ani łatwo zaginać. Zdobiąca ją grafika, choć nie nawiązuje bezpośrednio do fabuły opowiadań, tworzy niepokojący, czyli właściwy dla horroru, klimat. Najbardziej jednak poraziły mnie kiczowate napisy. Nie chodzi oczywiście o treść, ale o ich wykonanie. Jeżeli widział ktoś Kroniki Amberu, to wie, o czym mówię. W zestawieniu z okładkami od Prószyńskiego, czy Fabryki słów wypada to naprawdę blado.
W środku trochę lepiej. Papier lekko szorstki, aczkolwiek porządny. Dobrze dopasowana wielkość czcionki. Zastrzeżenie mam jedynie do marginesów, które są nieco zbyt duże i sztucznie powiększają zawartość książki. Ale, ślipieć, nie ślipimy, więc można zabrać się za lekturę.
Opowiadań jest dziewiętnaście, czyli sporo. Aczkolwiek, gdy książka liczy sobie 296 stron, to łatwo wykalkulować, że długość niektórych zawrotna nie jest. Niekiedy trafiają się perełki zajmujące raptem pięć stron. Nie powiem – troszkę to razi. Ale przecież długość nie jest najważniejsza, a wykonanie.
Na sam początek muszę zaznaczyć, że w zupełności nie podoba mi się kolejność, w jakiej podane są opowiadania. O ile pierwsze wychodzi na plus i zachęca do dalszej lektury, to dwa kolejne wręcz odwrotnie. Nie odznaczają się wysokim poziomem fabularnym. Należą raczej do kategorii oklepanych historii z dreszczykiem o kiepskim poziomie literackim. Przykładowe: Oddech ma gorszy niż Godzilla… Mocna metafora, pasująca raczej do książek z wyprzedaży WSZYSTKO PO ZŁOTÓWCE, niż do zbioru, za który mamy zapłacić 34,90. Więc, osobiście upchnąłbym te słabsze opowiadania gdzieś w połowie, albo na szarym końcu, żeby na starcie czytelnik nie pobiegł do księgarni i nie poprosił o zwrot kasy.
Później za to jest już znacznie lepiej. Coraz więcej pojawia się błyskotliwych pomysłów i coraz bardziej zacząłem doceniać pióro Ketchum’a. Opowiadania są mocno zróżnicowane. Niektóre zmuszają do refleksji, inne po prostu przerażają Szczególnie w pamięci zapadła mi krótka historyjka W domu z magnetowidem, która jest chorym połączeniem erotyku i horroru. A także Warczeć, syczeć, pluć, kroczyć, w której autor opisuje historię oczami kota. Po kilku opowiadaniach tego typu, człowiek ma wrażenie, że obcuje z prozą nie do końca zdrowego człowieka.
Miłym urozmaiceniem jest komentarz autora do każdego opowiadania. Ketchum wyjaśnia skąd czerpał inspirację na ten, czy inny fragment opowiadania, często zdradzając coś ze swojego życia prywatnego. Możemy naprawdę sporo dowiedzieć się o autorze, łącząc opowiadania z komentarzem. Chociażby tego, że jest mieszkańcem Nowego Jorku, fascynuje go Grecja, lubi koty… Resztę wydedukujcie sobie sami!
Jeżeli chodzi o styl, technikę pisania…
Czytałem ostatnio „Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika” Kinga. Steven wspominał, że jeżeli widzi tekst, w którym jest sporo akapitów to wie, że opowieść jest lekka jak batonik Milky Way. I trudno mu odmówić słuszności. W prozie Ketchum’a jest to widoczne na pierwszy rzut oka i sprawdza się znakomicie. Opowiadania czyta się w tempie błyskawicznym. Podczas lektury towarzyszy nam ciągłe napięcie. A po przeczytaniu kilku historii czytelnik po prostu popada w paranoję i ciągle wyczekuje nieuchronnego, nawet gdy czynności wykonywane przez bohatera są błahe. Świetnym przykładem jest opowiadanie Dzielna dziewczynka. Mała Suzy wzywa telefonicznie pomoc dla swojej mamy, a ja zamiast ją podziwiać, zastanawiam się czy przypadkiem nie jest opętana.
Na kolejny duży plus zasługuje plastyczność opisów. Ketchum nie rozwodzi się nad kolorem zasłon, czy wyglądem pomieszczenia, a w kilku zdaniach przekazuje nam to, co najważniejsze. Najczęściej posługując się w tym celu oczami bohaterów, co ułatwia mu stworzenie wiarygodnej, żywej postaci. Na pochwałę zasługują również dialogi. Brak w nich jakiejkolwiek sztuczności. Znakomicie oddają charakter i intencje bohaterów. Strasznie podobały mi się zapisy wydawanych dźwięków, np.: - Ee!
Na zakończenie chciałbym dla państwa zrecenzować tytułowe opowiadanie „Czas zamykania”. Uważam je za najlepsze z całego zbioru i świetnie, że znajduje się na samym końcu, niczym wisienka na bardzo smacznym torcie.
„Czas zamykania” to splot, początkowo niepowiązanych ze sobą wydarzeń. Ketchum przedstawia nam kilku bohaterów w różnych momentach życia. Jednak nie używa do tego suchych faktów, a robi to za pomocą obrazów/scen, z których powoli składamy historię do kupy. Wątki początkowo odległe i rozbieżne, ze strony na stronę coraz bardziej zbliżają się do siebie, zbiegając w punkcie kulminacyjnym. Nie mówię, że jest to jakaś innowacja w pisarstwie, bo z takim motywem czytelnicy z pewnością nieraz się spotkali. Ale rzadko się zdarza, by w tak krótkim opowiadaniu stworzyć coś tak żywego i namacalnego. Czytając, ma się silne wrażenie prawdziwości, tego, co następuje. Jakbyśmy siedzieli obok Boga, który zdradza nam tajemnicę życia bohaterów.
Podsumowując - cały zbiór uważam za udany. Godny polecenia każdemu. Ludziom, którzy lubią krótkie historie i fanom długich serii. „Czas zamykania” to naprawdę świetny przerywnik pomiędzy dłuższymi książkami. Najbardziej jednak polecałbym tę książkę młodym pisarzom. Od Ketchum’a można się sporo nauczyć. Jak kreować żywych bohaterów, jak pisać dobre dialogi, tworzyć wartką akcję a przede wszystkim, jak być prawdziwym w tym, co się robi.
„Czas zamykania” oceniam na 4,5/6. Wydaje mi się, że to wysoka ocena, jak na człowieka, który nie przepada za opowiadaniami.

niedziela, 23 lutego 2014

Papier vs. E-papier. Kilka słów o czytnikach


W tym tygodniu będzie trochę z innej beczki.
Od czasu, gdy zakupiłem czytnik, spotykam się często z przeróżnymi pytaniami, w stylu:
Jak zrobiony jest ten ekran? Fajnie się na tym czyta? Widzisz coś na tym gówienku?
I odpowiadam ze spokojem, że owszem widzę i czyta się całkiem fajnie, bo do tego to zostało stworzone. A ekran to nie wiem, z czego, bo ja nie producent.
Rozumiem ciekawość ludzką, bo w Polsce nie jest to jeszcze tak popularne urządzenie.
Wiedzą o nim ci, którzy się czytaniem interesują. Mimo wszystko zainteresowanie czytnikami rośnie, toteż postanowiłem odpowiedzieć na standardowe pytania, a także dodać coś od siebie.
Świat idzie naprzód i trzeba się z tym pogodzić. Ja przez dłuższy czas nie potrafiłem, aż obliczyłem, ile za jeden czytnik mógłbym kupić książek. Wyszło, że osiem cegieł, po pół stówy za jedną. Więc poszedłem o krok dalej w swych rozważaniach i zadałem sobie pytanie, ile takich książek pomieści się na czytniku? Wyszło, że ponad sto razy więcej. Niezła liczba. Szczególnie, że czytnik gabarytowo jest niewielki, a tysiąc książek naraz, to można przewozić półciężarówką. Na wakacje raczej się z tym nie wybierzemy. Chociaż różnie z tym bywa.
Zacznijmy, więc od czytnika i jego plusów.
Osobiście posiadam czytnik od Amazonu – Kindle 5. Nie żaden Kundel, Kundelek. Tylko Kindel. Jak widzę opinie o czytnikach i ktoś tam sobie nabazgrolił: „A mój Kundelek…”, to mnie szczerze trafia.
Ludzie! To jest Kindle! A jak piszecie Kundelek, to wcale nie brzmicie, jakbyście znali się na czytnikach. Brzmicie jakbyście mieli nierówno pod sufitem.
Ale wracajmy do tematu.
Mam Kindle 5 i to o nim będę pisał.
Gdy wybierałem czytnik, stwierdziłem, że wolę sięgnąć po coś droższego, żeby działało mi sprawnie i nie było wadliwe. Może inne firmy też robią dobre czytniki – nie wiem. Wiem natomiast, że Amazon ma świetne. Oczywiście starałem się znaleźć dobry model w rozsądnej cenie. Kupiłem Kindle 5 za czterysta złotych. Spora kwota, ale w świecie czytników to naprawdę dobra cena. Szczególnie, że dostałem nowy, w pudełku, z gwarancją, kabelkiem, instrukcją obsługi i folią. Może ktoś był lepszym łowcą okazji i kupił taniej, a może dostał nawet etui gratis, ale proszę, nie mówcie mi tego. Chcę myśleć, że zrobiłem biznes życia!





Co do etui – w przypadku czytnika to konieczność. Za najzwyklejsze zapłaciłem trzydzieści złotych i jestem zadowolony. Pseudo skórzane, przypomina oprawę notesu. Po otwarciu mamy wykonane z tego samego tworzywa obramowanie, do którego wsuwamy nasz czytnik. Możemy to zrobić tylko od góry. Po bokach mamy wcięcia, odsłaniające przyciski do przerzucania stron. Jest również wersja z gumkami, trzymającymi rogi, ale szczerze powiedziawszy wydało mi się to mniej solidne i niestabilne. Wolę, żeby moje cztery bańki były bezpieczne. Możecie oczywiście kupić oryginalne etui, ale jest naprawdę drogie.
Konieczność posiadania etui wynika z faktu, że choć ekran jest porządny, to gdy nosimy nasz czytnik w plecaku/torbie/torebce, to może się łatwo zarysować. Dotyczy to również obudowy. Tył Kindle’a wykonany jest z tworzywa, na którym łatwo odbijają się palce. Nie wygląda to estetycznie. W etui czytnik jest bezpieczny i nie ma różnicy w wygodzie czytania.
Opis czytnika zacznę od najważniejszej rzeczy, czyli ekranu. Przede wszystkim nie odbija światła. Nie przypomina w żadnym wypadków ekranu LCD. Możemy czytać pod każdym kątem, nawet w słońcu. Nie robi to żadnej różnicy. Spróbujcie wyjść poczytać na balkon z tabletem w słoneczny dzień. Życzę miłej lektury!
Kindle 5 ma wifi. Możemy przeglądać strony internetowe (tak, nawet facebooka!). Głównie raczej chodzi o połączenie ze stroną Amazonu i pobieranie automatycznie aktualizacji. Dodatkowo, z tego co pamiętam, jest sporo darmowych pozycji ze strony producenta. Nie wiem, jak z oglądaniem filmików – nie sprawdzałem. Poza tym ekran jest czarno-biały, więc radości z oglądania trochę mało. Ale nie do tego przeznaczony jest czytnik.
Kindle 5 ma wiele ciekawych opcji. Najlepsze z nich to rotacja ekranu. Możemy dostosować sobie ekran do własnych potrzeb. Czy będziemy czytać, trzymając czytnik poziomo, pionowo, czy do góry nogami zależy tylko od nas. Również zmiana czcionki jest bardzo przydatna. Czy człek ślepy, czy nie, może sobie dostosować wielkość liter tak, żeby czytało mu się przyjemnie i wygodnie. Sam nie mam problemów ze wzrokiem, a korzystam z większej czcionki, bo mniej męczy oczy i na raz mogę przeczytać więcej treści. Jeżeli chodzi o wygodę – Kindle jest naprawdę przyjazny i elastyczny w użytkowaniu.
Mój czytnik nie ma wejścia słuchawkowego. Nie posłuchacie na nim muzyki ani audiobook’a. Wiem, że wersja 3G posiada takie bajery, a także klawiaturę qwerty, tyle że jest większa i droższa. Jeżeli chodzi o czytanie, na Kindle 5 możemy czytać tylko do światła. Jest ciemno, nic nie widać. Nowsza wersja, Papierwhite, posiada podświetlany i dotykowy ekran. Tylko, że gdy ja kupowałem swój czytnik, ten model kosztował dwie stówy drożej i musiałem podziękować.
Czytnik odczytuje wiele formatów: mobi, rtf, pdf, itd. Jednak moim zdaniem, najlepiej opłaca się przeprowadzić konwersję do mobi. Z tym formatem czytnik nie ma żadnych problemów. Do konwersji istnieje przyjemny w użyciu program Calibre. Nawet ktoś, kto niezbyt zna się na programach komputerowych, powinien sobie poradzić. Jeżeli chodzi o pdf, to konieczna jest konwersja do mobi. Kindle posiada tylko opcję przybliżania przy odczytywaniu pliku pdf, więc czytanie w taki sposób jest uciążliwe. Jeżeli pdf składa się ze zdjęć/skanu jakiejś książki, to nawet nie opłaca się tego wrzucać na czytnik, bo sobie nie poczytacie(chyba, że jesteście masochistami).
Co do samych e-booków, bo coś jednak trzeba tam czytać, to sprawa jest złożona. Większość książek, można spokojnie sobie zakupić na stronach, ale ich cena jest wręcz absurdalna. Różnica pomiędzy papierową książką a e-bookiem to przeważnie od pięciu do dziesięciu złotych. Wszystko wynika z opodatkowania wersji elektronicznych. Na książki VAT nałożono 5%, na e-booki 23%.
Gdzie tu sens i logika? Nie mam pojęcia. W wersji elektronicznej nie dochodzą koszty wydruku, papieru i innych. Mamy książkę dostosowaną do odpowiedniego formatu, spis treści i kilka obrazków. Moim zdaniem to cholerne zdzierstwo! Wiem, że niektóre strony internetowe prowadzą przyjazną politykę sprzedaży książek w wersji elektronicznej, ale to nadal jest drogie. Ja osobiście, jeżeli mam już zapłacić, to wolę kupić papier, skoro różnica w cenie jest tak niewielka. Jeżeli książka w wersji elektronicznej kosztowałaby 40% mniej, to więcej osób pokusiłoby się o wersje elektroniczne. Z reguły czytelnicy uwielbiają autorów i nie chcą, żeby owi umarli z głodu i nie napisali już nic więcej.
Pewnie jesteście ciekawi, ile godzin możecie czytać, nie martwiąc się o to, czy w pobliżu jest kontakt. Ja ładuję swój czytnik raz na dwa, trzy miesiące, a czytam na nim dość sporo. Wydaje mi się, że baterii spokojnie wystarcza, na trzy, cztery godziny codziennego czytania przez jakiś miesiąc. Nie jest źle, co? Kindle 5 naprawdę długo trzyma baterię, nawet przy włączonym wifi. 
Największym minusem czytnika jest to, że nie czuć zapachu papieru. Nie możemy przerzucać szeleszczących kartek, tylko wciskać guziczki. Jestem jeszcze z tego pokolenia, które kocha papierową wersję książki i tej miłości nic nie zastąpi. A już na pewno nie elektroniczne urządzenie. Mimo to nie mogę powiedzieć, że jestem niezadowolony z posiadania Kindle’a. Spełnia zadanie jak należy. Czyta się szybko i wygodnie. Jak dla mnie szybciej niż papierową książkę. No i skutecznie zastępuje półciężarówkę.
W ogólnym rozrachunku, dla mnie czytnik to dodatek do papierowej biblioteki. Są książki, które po prostu chcę przeczytać, niekoniecznie stawiać je na półce. Po co mi słownik, czy inne bzdety, skoro na czytniku działa to szybko i skutecznie, a zajmuje miejsca tyle, co nic. Uwielbiam również czytać w poczekalniach, na „tronie”, na wykładach i gdzie się tylko da, a czytnik to przenośna biblioteka, która zawsze posiada kilka książek, w razie, gdyby nie wystarczyła mi jedna. I jeżeli chodzi o ludzi, którzy kochają czytać, to z całego serca polecam! 
Na zakończenie dodam, że w poście wspomniałem tylko o najważniejszych cechach Kindle 5. Jeżeli macie jakieś pytania, wątpliwości, piszcie w komentarzach, a postaram się odpowiedzieć.